Mama Marcysi kilka lat temu pomogła na Siepomaga dziewczynce, cierpiącej na ten sam rodzaj raka co jej córeczka. Dziś to jej malutka córeczka walczy o zdrowie i życie... Mamy ogromną nadzieję, że dobro, które podarowała innym, dziś do niej wróci - prosimy Was o pomoc!
"Moja malutka dziewczynka skończyła zaledwie roczek, a już musi mierzyć się z najgorszym. 1 sierpnia dowiedzieliśmy się z mężem, że Marcelinka ma raka. W jednej sekundzie słyszysz takie wieści i rozpadasz się na kawałki, w drugiej trafiasz na dziecięcą onkologię, którą wkrótce poznajesz dobrze jak własnym dom... I nic nie jest już takiej jak wcześniej.
Marcelinka była długo wyczekanym dzieckiem, urodziła się bez żadnych komplikacji... Dzień jej narodzin był najszczęśliwszym dniem w naszym życiu. Rozwijała się prawidłowo, nie chorowała. Nigdy nie sądziliśmy, że za chwilę jej beztroskie dzieciństwo i nasze spokojne życie skończy się w jednej chwili... Że częścią naszej codzienności staną się takie słowa jak: rak, rokowania, chemia oraz przeraźliwy strach o życie naszego dziecka...
W lipcu pojechaliśmy całą rodziną na weekend nad morze. Radość z odpoczynku, niczym cień, zmąciła jedna sytuacja... Przebierając córeczkę w ciemnej łazience, zauważyłam w jej oczku złoty odblask. Dosłownie mnie wtedy zmroziło... Kilka lat temu wspierałam na Siepomaga chorą dziewczynkę. Cierpiała na siatkówczaka - rzadki nowotwór złośliwy oczu... Pamiętam, że pierwszym objawem tej choroby był odblask w oczku dziewczynki... Patrzyłam w oczy mojej córeczki i nie myślałam o niczym innym niż o tym, czy moje dziecko też ma raka. Jak się niestety okazało, miałam rację.
Lekarz pierwszego kontaktu zbagatelizował moje objawy... Stwierdził, że mamy zdrowe dziecko i żebyśmy przestali wymyślać. Ja jednak czułam, że coś jest nie tak... Ta myśl nie dawała mi spokoju. Kiedy mąż też zobaczył odblask w oczach córeczki, ogarnęła nas panika. Zadzwoniłam do innego lekarza, nie wyprosiłam, ale dosłownie wypłakałam termin... Córeczkę badało kilkunastu specjalistów, na rozmowę z nami przyszła sama ordynator. 1 sierpnia będzie bardzo długo w naszych głowach, usłyszeliśmy to, czego baliśmy się najbardziej - siatkowczak, nowotwór złośliwy, postać genetyczna obuoczna. Tragedia... Świat runął w posadach. Żadne z nas nie pamięta dalszej rozmowy z lekarzem.
Okazało się, że w prawym oczku córeczki jest guz, który zajął już 1/3 oczka... Doszło do odwarstwienia siatkówki, Marcysia tym oczkiem nie widzi. Na obwodzie lewego oczka są już dwa podwójne guzy... Rak atakuje i nie zatrzyma się przed niczym. To w dodatku bardzo rzadki rodzaj nowotworu... Trafiliśmy do szpitala w Warszawie i tak zaczęła się nasza walka.
Marcysia dostała pierwszy cykl chemii ogólnej, po której stała się bardzo osowiała, słabiutka i tkliwa... Szalejemy z niepokoju, wiemy, że chemia może spowodować szereg powikłań... Marcysia może przestać słyszeć, być opóźniona w rozwoju, mieć problemy z nerkami. Najgorsze w tym wszystkim jest to, ze już tak małemu dziecku ten potwór zabrał możliwość widzenia na jedno oko. Nie pozwolimy zabrać mu drugiego.
Kilka dni rozsypki sprawiło, że wstaliśmy silniejsi i gotowi do walki o nasze jedyne dziecko. Szukamy pomocy, bo pojawił się płomyk nadziei na leczenie w USA, niestety - bardzo kosztowne... Dr Abramson, przyjmujący w szpitalu z Nowym Jorku, jest specjalistą w leczeniu tak rzadkiego nowotworu, jakim jest siatkówczak. Wysłaliśmy już dokumentację medyczna do USA, czekamy tylko na odzew. Tam małe życie Marcysi nie będzie zatruwane chemią ogólną, dostanie chemię bezpośrednio do jednego i drugiego chorego oczka. Jest nadzieja nie tylko na uratowanie oczka lewego, ale też prawego, bardziej chorego - póki jest szansa, że siatkówka zacznie przylegać i nie trzeba będzie go usuwać, chcemy walczyć!
Leczenie musi się zacząć jak najszybciej.... Żeby tak się stało, musimy zapłacić szpitalowi depozyt. Dokładna kwota nie jest nam jeszcze znana, ale wiemy już, że do 7. roku życia córki będziemy musieli być pod kontrolą lekarzy, bo jest prawdopodobieństwo, że zło wróci.
Chcemy tylko jednego, by nasze maleństwo widziało, by było zdrowe, by żyło... Stąd ta zbiórka i rozpaczliwe wołanie o pomoc. Koszty leczenia za oceanem są tak ogromne, że sami z mężem nie jesteśmy w stanie zrobić nic. Prosimy Was - ludzi o ogromnych sercach - o pomoc w ratowaniu naszej córeczki".
Małgorzata Macura, mama Marcysi
Linki do zbiórki
Napisz komentarz
Komentarze